11/15/2007

21/10/07 Grand Canyon

Ostatni fragment wyścigu o "południowy" Kanion, droga nr 64 z Williams, wygląda na zaaranżowaną. Przez 80% trasy jest pustynnie. Na kilka mil przed wielkim wydarzeniem wyrastają krzewy, potem drzewa. Wszystko jest umyślnie zamaskowane, by przedwcześnie dostrzeżony (wcześniej niż na samym jego brzegu) zniszczył narastające oczekiwanie. Pisać o cudzie (a zarazem o największym materiale badań naukowych) Grand Canyon nie widzę sensu...na widok 10 milionów lat można tylko otworzyć usta i podziwiać. Nie dotarliśmy na słynną kładkę ze szkła Grand Canyon Skywalk. Ta znajduje się w zachodniej części Parku, na terenie rezerwatu Indian Hualapai. Dla ciekawych wszystkiego, materiał wideo z you tube.

Docieramy więc nad Kanion idealnie. Słońce zaczyna rysować pierwsze Świątynie rzeki Colorado. Jest bardzo zimno. Grubo poniżej 10C, do tego ostre powietrze.


Może zabrzmi to dziwnie, ale oglądanie Kanionu z samej krawędzi również nie ma większego sensu. Chyba, że ma się ochotę na zabawę z mapą i wskazywania kolejnych Świątyń - Buddy, Konfucjusza, Głowy smoka...tych kilkanaście kilometrów przestrzeni zlewa się w płaską tapetę, na której trudno wyczuć wielkość kanionu w jej fizycznym wymiarze. Dopiero wycieczka w dół, konno, daje jakąkolwiek możliwość doświadczenia dzieła natury. Mieliśmy okazję dostrzec pierwszą bazę szlaku w dół rzeki. Skupisko kilku domów - ledwo widzialnych z góry. Dotarcie do nich zajmuje około jednego dnia wędrówki.


Wystarczyło jednak zejść kilkanaście metrów w dół, poza zakres turystycznych krzyków i odgłosów lustrzanek, by doświadczyć nieprawdopodobnie czystej ciszy, która po chwili rozsadza głowę.
Część szlaku wzdłuż południowego kanionu pokonujemy autobusami. Chwila przerwy owocuje błyskawicznie:


Pobyt nad Kanionem zamykamy zachodem słońca na zachodniej stronie parku, przy punkcie Desert View.

Ruszyliśmy na północ, Wiktor z Darkiem odpłynęli po kilku milach jazdy.

Docieramy do miasteczka Page. Odwiedziliśmy tamtejszy Wallmart. Mieli dużo kiełbasy, która ma status dość wysoki:


Wiktor skusił się na kupno sera a la hochland, w plasterkach. Kilkanaście centów. Stopień ohydy tego czegoś wzbudza pewien respekt...jak może być coś tak genialnie niesmacznego? Czy trzeba wspominać, że skoro to coś było kosmicznie tanie, to wzięliśmy kilka paczek na zapas? Nie dało się tego jeść ani z musztardą, ani z keczupem. Pseudożarcie z biedronki to przy tym frykasy. Będziemy męczyć te plasterki jeszcze długo po tym, jak Wiktor opuści nas w Las Vegas. Ostatecznie wyrzucimy go do kosza na rest area pod Phoenix... Musztardę też. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Welkie dzieło przyrody za nami. Jutro okaże się, że Grand Canyon może być traktowany jako preludium do cudów z piasku w stanie Utah.



Dzień 14, trasa do Page (ok. 137 mil) :


View Larger Map

0 comments: