11/30/2007

Start

Witam i zapraszam do lektury relacji z podróży po Stanach Zjednoczonych.

Na początek wielkie podziękowania dla Damiana, Darka i Wiktora. Za zdjęcia i filmy, pomoc we wspólnym przypominaniu szczegółów, no i przede wszystkim za samą wycieczkę :)

Od lewej: Damian, Darek, Wiktor i Wiktor

W 20 dni przejechaliśmy ponad 6650 mil/10700 kilometrów (pomiar GPS), odwiedzając 11 stanów. Szkic naszej trasy:



W postach znajdziecie odcinki trasy z każdego dnia. Rozrysowane są w mapie Google.

Większość linków umieszczonych w postach są w języku angielskim i odnoszą się do Wikipedii.
W większości artykuły angielskie są opracowane lepiej niż ich polskie odpowiedniki, a niektórych haseł nie ma na polskiej Wikipedii w ogóle. Jeśli hasło jest opracowane w obu językach, link do polskiego odpowiednika znajduje się po lewej stronie wikipedii (na liście języków). W każdej chwili można przejść na tekst polski. Linki w blogu otwierają się na osobnych kartach przeglądarki. Lista większości użytych linków znajduje się też w ostatnim poście blogu ("Linki").


Wiktor

11/28/2007

08/10/07 Denver - Hot Springs


Wielkie Równiny (Great Plains) to kolejny dowód na to, że Ziemia jest płaska. Pas zajmujący środkową część USA sięga dalekich obszarów Kanady. Pokrywając się z 100tnym południkiem, który przebiega od stanu Północnej Dakoty po Texas, umownie dzieli Stany na Wschód z Zachodem.
Naszą trasę rozpoczynamy od zachodniej strony tego pasa, stanu Colorado. Darek i Wiktor dolatują z wybrzeża wschodniego, ja z Damianem z Chicago. Spotykamy się na Denver International Airport, w mieście najsławniejszych w Polsce serialowych milionerów - Blake'a Carringtona i Alexis Colby.
Pakujemy walizy do autobusu i jedziemy na północ Denver, gdzie mamy odebrać samochód.

Hotel Radisson. Morgan, przedstawicielka firmy przewozowej, sennym głosem wyjaśnia w czym problem. Miał być Chevrolet Impala, ale ona ma dla nas "jedynie" Hyundaia. Hyundai Sonata (silnik V6, 3.3l)...hmm...no trudno, co mamy zrobić? Przed rezerwacją wozu, punktem spornym był system GPS. Damian od początku był za, ja miałem wątpliwości. Ostatecznie wzięliśmy, na szczęście. Na obwodnicach Seattle, L.A. czy Vegas stracilibyśmy się już na wstępie.
Co ciekawe (typowe?), przy podpisywaniu umowy, Morgan nie czyta formularzy Damiana. Dziwnym zrządzeniem, "zapomniał" wpisać daty urodzenia. Zdarza się. Dlaczego zapomniał? W poszczególnych stanach mają różne wymogi prawne. Jeśli pożyczasz samochód, dajmy na to w Colorado, to dodatkowy kierowca powinien mieć ukończone 25 lat. Inaczej dopłacasz do interesu dzienną kaucję, która po przeliczeniu na 20 dni daje sporą sumę. Poza mną nikt nie jest aż tak stary. Na szczęście trafiliśmy na Morgan i jej stosunek do pracy...

Damian i Sonata na parkingu hotelu Radisson

Bierzemy wóz i jedziemy prosto do najbliższego Wallmarta po zakupy. Poza prowiantem, na naszej liście liście jest czerwony namiot igloo za jakieś 20 dolców. Przyda się na polach namiotowych (camgrounds).
Wracamy na parking Radissona, żeby się sensowniej przepakować. Chcieliśmy też wepchnąć Darka na trzeciego legalnego kierowcę... Tym razem Morgan sprawdziła rok urodzenia. Na wypadek gdyby przyszło jej do głowy przejrzenie papierów Damiana, znikamy z parkingu. Autostrada
Interstate 25, azymut: Hot Springs, stan Południowa Dakota.

Interstate 25

Darek

Wiktor

25-tka to ostatnia autostrada mieszcząca się w paśmie Równin. Po lewej stronie widać już wielkie łańcuchy Gór Skalistych. Na granicy między Colorado a Wyoming niespodzianka - wita nas jeden z wielu pomników bizona, które nie mają łatwego życia.



Dojeżdżamy bez mniejszych problemów, na zegarze okolice 22.00. Całe Hot Springs we mgle. Ograniczenie prędkości jest tutaj konieczne - biegające po ulicach sarny są tutaj nocną codziennością. Jutro właściwy przystanek trasy - dwie największe świątynie Ameryki.




Trasa, dzień 1 (ok 337 mil):


View Larger Map

11/27/2007

09/10/07 Crazy Horse/Rushmore/Devil's Tower

Śniadanie spędzamy w towarzystwie sympatycznych Amerykanów - emerytów. Jak tylko dowiedzieli się skąd jesteśmy, za wszelką cenę chcieli nas przekonać o swojej antypatii do Jerzego Busha Juniora i do sprzeciwu wobec obecności amerykańskich wojsk w Iraku.

W pokoju motelu w Hot Springs

Naszą wycieczkę postanowiliśmy rozpocząć od grobu największego Amerykanina, którego pomnik (o ile kieszenie Amerykanów na to pozwolą) będzie zarazem największym pomnikiem na świecie. Chodzi o Thašuŋka Witko, Nieposkromionego Konia. Biali nieprawidłowo przetłumaczyli jego imię Untamed/Unbroken (nieposkromiony/nieugięty) Horse na Crazy (w sensie: insane - szalony/obłąkany).
Ruszamy więc w kierunku wielkiego projektu Crazy Horse Memorial autorstwa Korczaka Ziółkowskiego, Amerykanina polskiego pochodzenia, który urodził się w dzień śmierci Wielkiego Wodza Siuksów...


Korczak Ziółkowski wraz z żoną Ruth (fot. Crazy Horse Foundation)

Dla wyjaśnienia dodajmy, iż jest to projekt całkowicie oderwany od subwencji federalnych. Ziółkowski odmawiał dziesiątek milionów właśnie po to, by cały projekt mógł pozostać w jego rękach, a raczej z dala od wpływu Waszyngtonu (Korczak wykupił grunt, na którym powstaje wielkie Centrum).

Zanim tam dotrzemy, przejeżdżamy przez surowe wzniesienia Black Hills, w których pełno od małych gryzoni.

Projekt pomnika. W tle stan rzeczywisty

W przytulnej sali kinowej oglądamy propagandowy materiał wideo ze sławnym Polakiem. Zwiedzamy muzeum i fundujemy sobie wycieczkę schoolbusem pod pomnik. Zachrypnięty sezonem Indianin/kierowca opowiada nam historię pomnika.
Po wizycie u Indian szykujemy szybki "poczęstunek" na bagażniku samochodu - pierwszy z wielu na trasie...

Czas na odwiedziny mekki Białych, "Świątyni Demokracji" - Mount Rushmore National Memorial.
Swoją przygodę z rzeźbieniem gór Ziółkowski zaczął właśnie tutaj. Jednak konflikt pomiędzy nim, a kierownikiem całej zabawy - Gutzonem Borglumem doprowadził do ich rozstania.

Gutzon Borglum (fot. Wikipedia)

Cały teren jest precyzyjnie zaaranżowany, pełno betonu, murów, masywność tego wszystkiego przytłacza to, co najważniejsze - sam pomnik. Ten w porównaniu z Crazy Horse'em jest śmiesznie mały - prezydenci mają ok 18m wysokości, podczas gdy sama twarz Siuksa ma 25m...
Za to propaganda, jaka wypływa z kroniki, którą mamy okazję obejrzeć, była według nas niezłym przegięciem. Hołd oddany bohaterom demokracji jest tutaj pokazywany nie gorzej od najlepszych pomysłów na temat przodowników pracy PRL.

Obraz w Rushmore National Memorial

Po sesji fotograficznej pod pomnikiem, kierujemy się do Rapid City, w którym znajduje się bardzo fajny szlak prezydentów USA, Presidental Walk.

Damian, portret patriotyczny :)

Z Rapid City kierujemy się na Interstate 90 i uderzamy na zachód. Mieliśmy ambitny plan zdobycia Devil's Tover (i znowu sprostowanie: w języku Indian Lakota mowa o Mato Tipila, co znaczy “Bear Tower”) przed zachodem słońca. Niestety spóźniliśmy się o ok. 20 min... Była za to okazja zwiedzenia okolicy. Przeżyliśmy małe zdziwienie, gdy zobaczyliśmy rozpadające się przyczepy kempingowe, służące za domy mieszkalne. Jak się okaże, tragiczne warunki mieszkalne w tych rejonach Stanów to normalka.
Po "zwiedzeniu" Wieży Diabła uciekamy w góry, by podjechać jak najbliżej Yellowstone National Park. Późną nocą docieramy do miasteczka Greybull w stanie Wyoming.



Trasa - dzień 2 (ok. 441 mil):


View Larger Map

11/26/2007

10/10/07 Yellowstone

Wyjeżdżamy wcześnie rano w kierunku Yellowstone. Wita nas jesienna mgła. Będą nas witać prawie codziennie. Przejeżdżamy przez nizinę, która oddziela łańcuch gór Big Horn od innego pasma Rocky Mountains, Absaroka (nazwa pochodzi od plemienia Indian Apsáalooke (Wrony)) . Niestety, z Big Horn zjeżdżaliśmy wczoraj w nocy. Najprawdopodobniej straciliśmy niezły widok z góry.

Droga w kierunku Cody

Przejeżdżamy przez kowbojskie miasteczko Cody.


Przy wjeździe do parku kupujemy za 80 dolarów roczny karnet, który umożliwia wjazd do wszystkich parków narodowych na terenie USA. Zaczyna się najlepiej jak może - po kilkuset metrach mijamy wolno kroczącego bizona. Po kilku minutach wjeżdżamy na jego teren:

Bizony, wschodnia część Yellowstone Park

O parku pisać można długo...można sobie wyobrazić, co można spotkać w lasach o powierzchni niewiele mniejszej od np. województwa opolskiego. Nie mogliśmy oczywiście dojechać wszędzie, nawet kierując się główną trasą. Po pierwsze czas (największy wróg), po drugie, od października część dróg jest już zamknięta na okres zimowy, zwłaszcza trasy północne.
Udało nam się zobaczyć m.in. :
wodospad Upper Falls,
kotlinę gejzerów
Norris Geyser Basin,
efektowny Grand Prismatic Spring:

Grand Prismatic Spring

no i Starego Wiernego (Old Faithful Geyser), który daje pokaz erupcji średnio co 90 minut.

Tuż po "występie" Old Faithful

Polecamy interaktywną mapę, która znajduje się na oficjalnej stronie Parku.

Wyjeżdżamy z Yellowstone po zmroku. Mamy zamiar podjechać na północ, (ile się da) by z rana szybko wjechać na Interstate 90 i kierować się na zachód. Niestety, źle odczytaliśmy mapę i zamiast na północ skręcamy na południe, do Idaho. Orientujemy się o tym na pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Musimy nadrobić jakieś 50 mil. Jest już grubo po 23.00, gdy wjeżdżamy do miasteczka niczym z filmu o dzikim zachodzie. Ciężko z noclegiem. Na szczęście dwóch dziwnych kolesi ze stacji benzynowej podpowiada nam najbliższy lodge - Sportman's Lodge.



Trasa, dzień 3 (ok. 449 mil):


View Larger Map

11/25/2007

11/10/07 Ennis/Deer Lodge

Montana, Big Sky Country.

Krajobraz Montany

Hiszpańska montaña to góra, lecz trudno jest ocenić, czy Montana jest krainą skały czy błękitu.

Po wrażeniach nocnego przejazdu postanawiamy czym prędzej zwiedzić to żywe muzeum.
Niestety, już październik, do tego północ; Ennis, "old west town" powoli zmierza ku zimowaniu.
Odwiedzamy muzeum/sklep z pamiątkami, w którym każdy znalazł coś dla siebie. Damian, na przykład, kupuje podkowę, z którą będzie chciał się wedrzeć na pokład samolotu.

Pamiątki z Ennis

W oko wpada nam także witryna jednego z kowbojskich saloonów:


Drzwi otwiera bosy gość i naciska, byśmy weszli. No to wchodzimy. Wewnątrz jest już bardziej współcześnie. W głębi lokalu sofy/stoliki - a raczej dostosowane do tej funkcji tylne połowy cadillaców. Oczywiście sesja zdjęciowa. Bosy właściciel jest bardzo gadatliwy, żeby nie powiedzieć, nadpobudliwy. Okazuje się, że w Ennis były Polki, a przynajmniej ktoś zza wschodniej granicy Polski. Pracowały u niego i w hipermarkecie. Z dumą odbieramy pochwały jako świetna masa pracująca na chwałę USA, dostajemy też po kuflu (pinta) z logo "Bud Light", plus ortalionowe torebki Bud'a. Było bardzo sympatycznie. Dziękujemy!

Szef saloonu po lewej...

Pakujemy manatki i wyjeżdżamy z lodży na stanową drogę nr 287 i kierujemy się na północ w stronę Interstate 90, która ciągnie się od jeziora Michigan aż po Seattle. Jesienne krajobrazy Montany zapierają dech. Góry, gigantyczne niebo, polodowcowe moreny i wkomponowana w to wszystko autostrada.

Kilka mil na północ od Ennis

Trasa Ennis-Seattle będzie chyba jednym z najpiękniejszych fragmentów całej naszej trasy. Będąc już na 90-tce postanawiamy zjechać do niewielkiego miasteczka (ok. 3,500 mieszkańców) Deer Lodge. Z przewodnika wydobywamy informacje o jakimś muzeum starych bryk. Niech będzie.


Okazuje się, że jest o wiele ciekawiej. Muzeum samochodów (lista samochodów tutaj) połączone jest z zamkniętym - bardzo sławnym jak się okazuje) starym więzieniem stanowym. O mało co przeoczylibyśmy takie miejsce...orłami turystyki nie jesteśmy.
Zagrzybione ściany, pootwierane co niektóre cele, "pamiątki" więźniów (a raczej narzędzia) i ich dzieła sztuki - super muzeum. Im dalej w głąb, tym mniej wesoło. Gabinet dentystyczny, sala-karcer, najstarsze - zimne cele... Uderza podobieństwo - może nie w skali, ale w stylu - do wiezienia z filmu "Skazani na Shawshank" Franka Derebonta z genialnymi kreacjami Tima Robbinsa i Morgana Freemana (i w ogóle całej ekipy). Na podwórzu stoi taksówka dla pasiastych "Paddy Wagon", wsiadamy. Końcowym punktem programu jest "theatre", w którym znajduje się...no właśnie. Szkoda zdradzać :) Dla ciekawych historii więzienia (i buntu, jaki wybuchł w 1959) polecam "wirtualny tour".


Wielce ukontentowani z wycieczki ruszamy dalej. Czas goni. Zatrzymujemy się tym razem w mieście Missoula albo Spokane...generalnie nie chodziło nam o miasto, a o zapasy. Tradycyjnie Wallmart i robimy sobie iście harcerską kolację na bagażniku niezmordowanego hyundaia. Dla przejeżdżających yankees nasze sandwicze musiałyby być niezłym show. Mamy za to szczęście zobaczyć amerykański transpociąg. Maleństwo zasilane trzema lokomotywami, ponad 50 wagonów . Jemy szybko i szykujemy się do nocnej jazdy-ataku na Seattle.

Interstate 90 w kierunku Seattle

W nocy organizujemy dwa stopy. Pierwszy na stacji benzynowej - kawa! Dokładamy się przy okazji do bierzącej akcji charytatywnej. Drugi, około północy już w stanie Idaho, w mieście-siedzibie Kootenai County, Coeur d'Alene. Jest to miasto położone nad malowniczym jeziorem nazwanym od jednej z zasilanych go rzek, właśnie Coeur d'Alene. Robimy mały, nocny spacer. Natrafiamy na mały skwer z wystawą strachów na wróble... Na głównej ulicy mamy typowo: knajpy, puby, pijane okrzyki, bardzo podobne do polskich.

W nocy, około 2-3 nad ranem zaczyna padać deszcz. Robi się nieciekawie, tym bardziej, że po takim dniu zaczynamy padać ze zmęczenia.

Do "Szmaragdowego Miasta" dojeżdżamy ok. 4.00 nad ranem. Próbujemy znaleźć czynna stację benzynową, bez powodzenia. Wszystkie w okolicy centrum pozamykane do szóstej! Niespotykane. Decydujemy się zaparkować na parkingu przy dworcu kolejowym, naprzeciw stadionu drużyny footbolowej Seattle Seahawks. Chłopaki idą szukać łazienki, ja idę spać.



Trasa, dzień 4 (ok. 670 mil):


View Larger Map

11/24/2007

12/10/07 Seattle

Zostawianie samochodu na parkingach przy większych stadionach okaże się świetnym pomysłem, który będzie specjalnością Damiana, który wyszuka baz w San Francisco i Los Angeles.

Od około 7.oo rano, z dworca zaczynają wychodzić ludzie i intensywnymi seriami mkną ku centrum. Dołączamy.

Pogoda - mleczne zachmurzenie, czyli normalnie. Seattle - "brama do Alaski" określane jest także jako "miasto deszczu". Drugi pseudonim jest mylący, gdyż deszczu pada tu mniej niż w Nowym Yorku, czy Atlancie. Za to chmury mogą tu przesiadywać średnio 226 dni w roku.
Śniadanie zaliczamy w jakimś kanapkowym barze i trochę senni kierujemy się w stronę portu.


Tam natrafiamy na awangardowy Olympic Park... Po spacerze w parku kierujemy się ku kulturalnemu centrum, zmierzając prosto pod symbol Seattle, Space Needle.

Space Needle

Tam lekcja dla polskich "skyscrapers": okazuje się, że z powodu złych warunków pogodowych, bilet kosztuje 50% ceny. Wiktor wchodzi, my w trójkę decydujemy się na zwiedzenie futurystycznego gmachu naprzeciwko "Igły".

Muzeum rocka. Widok ze Space Needle

Ten gmach to wielkie muzeum muzyki rozrywkowej. Spędzamy grubo ponad trzy godziny. Plan muzeum tutaj (pdf). Dużym, ale zrozumiałym minusem jest zakaz wnoszenia wszelkich sprzętów nagrywających.

Blues, jazz, Elvis, rock, grunge, hip-hop... cała historia amerykańskiej muzyki ma tu swoją siedzibę. Jedno z pięter w całości przeznaczono na "soundlab" - laboratorium/warsztat interaktywnej nauki muzyki. Można poćwiczyć grę na gitarze, pianinie, perkusji, kreczować na gramofonie, zrobić set didżejski. Świetny jest wielki stół a la kongo lub djembe - "Jam-O-Drum". Ma on przypominać zwiedzającym korzenie rytmu i komunikacji - muzyczną "rozmowę" przodków, którzy grali siedząc wokół ogniska. Zasada jest prosta: nie musisz mieć wielkich umiejętności w graniu. Wystarczy, że słuchasz i odpowiadasz. Tyle ulotka informacyjna. W rzeczywistości wielu grających fascynuje się raczej kolorami, które pojawiają się pod dłonią po uderzeniu, niż jakąś "rozmową" z podobnym sobie na drugim końcu stołu.

Muzeum rocka połączone jest z mniejszą wystawą science-fiction. Rewelacja. Mnóstwo plakatów, książek, w tym angielskie wydania Lema. (Na liście gwiazd i "mainstreamu" nie ma jeszcze jego następcy Dukaja). Pełno rekwizytów z planów filmowych. Broń, kostiumy, a przede wszystkim manekiny. Gwiazdami wystawy są wielka królowa z drugiej części
Obcego Jamesa Camerona i Chewbacca z Gwiezdnych Wojen Johna Lucasa.

Cały kompleks muzyczno-fantastyczny przynosi grube dochody. Jako instytucja o charakterze non-profit, pomaga miastu i to znacząco. Rocznie ozdobywa środki w wielkości ponad 580 milionów dolarów.
Po wizycie w muzeum jedziemy w czwórkę do centrum. Wypogodziło się. Na własnej skórze doświadczamy wpływów działań takich funduszy (pośrednio oczywiście). Seattle dba o mieszkańców. W godzinach 10.oo - 17.oo (nie pamiętam dokładnych godzin) korzystanie z niektórych linii autobusowych/trolejbusowych na terenie "downtown" jest bezpłatne. Po co przeparkowywać się nawzajem, kiedy można jeździć busem? Z dobroczynności władz skwapliwie korzystają wszyscy, w tym mniej zadbani obywatele, i bezdomni rzecz jasna.

Zwiedzamy sławny Pike Place Market, o którym głośno przede wszystkim dla turystów. Wielgachne ryby rzucane są do klientów prosto zza wielkiej lady, przy wiwacie dziesiątek fleszy aparatów. Dla turystów także, jak podejrzewam, zrobiono genialny system paczek, który jest "approved" przez największe firmy przewozowe. Ułatwia to życie turystom i umożliwia paczkom pełnym morskiego zoo wejść bezpiecznie na pokład samolotu.

Jedno z wielu stanowisk z owocami morza w Pike Market

Pozostała część popołudnia zostaje na zwiedzanie indywidualne. Ja idę na spacer po mieście, chłopaki na stadion. Miasto w dużej części utopione jest w remontach, budowach. Chyba przesadziliśmy z oczekiwaniami.

Centrum Seattle. Widok ze stadionu Qwest Field

Późnym wieczorem opuszczamy Seattle. Dochodzi przy tej okazji do pierwszego spięcia w ekipie. Opcja, by zjechać z powrotem na wschód, a od rana pojechać na południe lokalną trasą, staje w szranki z pierwotnym planem autostrady do Portland. Wygrywa plan pierwotny.
Jedziemy więc na południe, do pierwszego tańszego motelu. Ze zmęczenia nie pamiętamy dokładnie w jakim mieście się zatrzymaliśmy. Jutro długa trasa przez Oregon zakończona małym potopem.



Mapa centrum Seattle

11/23/2007

13/10/07 Oregon

13 października. Przed nami długa trasa w kierunku kraterowego jeziora. Dzień rozpoczynamy późno (odsypiamy maraton z Seattle) ale za to pełną gębą - wciągamy prawdziwie amerykańskie śniadanie w restauracji Denny's, poleconej przez Wiktora. Zapchani penkejkami, bekonem i innymi smakołykami uderzamy na południe. Zatrzymujemy się na chwilę w Salem, stolicy Oregonu. Sami nie wiemy dlaczego. Dla fanów kinematografii: tu, w Salem, w Oregon State Hospital, Milos Forman kręcił adaptację Lotu nad kukułczym gniazdem Kena Keseya.



Znikamy z Salem, wjeżdżamy do jednego z centrów handlowych. Późnym popołudniem kierujemy się głębiej w Oregon. Przecinamy łańcuch Gór Kaskadowych (Cascade Mountains), należących do "Pacyficznego Pierścienia Ognia".




Naszpikowany wygasłymi wulkanami pas, rozciąga się od północnej Kalifornii, przez Oregon, Washington, aż po Kanadę. Gęsto zalesiony, przepiękny rejon. Dla ciekawostki, to właśnie po tych lasach biegał najsławniejszy wietnamski 'drifter' amerykańskiego kina, niejaki John Rambo.




Natrafiamy na tamę nad jeziorem Detroit. Pokaźna, choć my liczymy rzecz jasna na prawdziwy tamowy show, który stoi pod Las Vegas...

Powoli zaczynamy szukać jakiegoś campingu. Uparliśmy się, ze ruszymy z dna bagażnika nasz namiot. Czas najwyższy. Drogą prób i błędów zajeżdżamy do jakiegoś luksusowego kompleksu, chyba gdzieś w Black Butte Ranch w hrabstwie Sisters. Informacji o polu namiotowym zasięgamy w największym hotelu na ranczo, jakimś drewnianym pałacu, którego wnętrze ryzykownie balansuje z kiczem. W rejestracji spotykamy zblazowanego młodzieńca, który udawał, że stara się nam jakoś pomoc. Gdzieś wydzwania, szuka w papierach, ostatecznie rozkłada ręce. Wiktor skwitował gościa, że ma fajną i ciepłą posadkę, po czym się zwinęliśmy. Dla zainteresowanych wakacjami w rancho mapka (pdf).

Wymarzony kemping znajdujemy kilkanaście mil dalej. Jest to komórka sieci kempingowej z rodziny KOA. Co ciekawe, na oficjalnej stronie firmy nie udało mi się znaleźć tego punktu...
Jest grubo po 21.oo, w budce wjazdowej oczywiście już nikogo nie ma. Na szczęście notatka dla nocnych drifterów: kasę należy uiścić w momencie wjazdu..., a wiec wrzucić odliczoną kwotę do garnuszka wraz z wypełnionymi formularzami i zgłosić się nazajutrz rano. W porównaniu z pokojem w sieciowych motelach, ceny nie są zbyt konkurencyjne. Trochę bezczelnie, ale decydujemy się wbić na pole "na pusty garnuszek", z perspektywą zapłacenia rano. Wybieramy sobie najlepszą kępkę trawy pod namiot, wybór trafia (nieświadomie!) na nr 13.
Losujemy kto w samochodzie, kto w namiocie (ja z Wiktorem bierzemy namiot), rozbijamy się. Wrzucamy tam kilka rzeczy, Wiktor w sumie wszystko, co najważniejsze. Uspokojeni siadamy "do stołu" - drewnianej ławy i jemy późną kolacje. Jest cholernie zimno, przy gruncie jakieś 5 stopni Celsjusza. Kanapki zimne, woda zimna. Wcinamy wspaniałe amerykańskie białe pieczywo tostowe (30 centów paczka) i nagle słyszymy dziwne syczenie. Oświeca nas, że włączyły się polewaczki trawy. Naturalne, to porządny campground. Włączyły się też na naszym placu, w końcu nikomu nie zgłaszaliśmy naszego wjazdu, tym bardziej "rezerwacji" 13tki. Jedna polewaczka waliła wodą prosto w namiot (oczywiście zostawiliśmy go otwartym), druga była pod namiotem. Biegamy jak durnie po trawie, ciemno, zimno, beznadzieja. Namiot zalany konkretnie, robi się cyrk. "Co teraz?" "Sp...lamy stad" - rzuca Wiktor. Co jak co, ale on jedyny miał pierwszeństwo opinii - w końcu to jego śpiwór przyjął na siebie całe zło... Oczywiście zgadzamy się. W amoku, manatki pakujemy byle jak, wyjeżdżamy. W cholerę z namiotem. Darek za kółkiem przegina z prędkością, w samochodzie stan euforii miesza się ze złością na mokre spodnie i na całokształt. Walimy na południe, zgodnie z azymutem. Nagle widzimy i słyszymy policyjnego koguta. Z przeciwka mija nas policja, no i robi się psychoza: ktoś widział, słyszał obcokrajowców (pewnie Rosjanie...- wielu jankesów z małych miasteczek ma zimną wojnę głęboko w pamięci i żyje nią po dziś dzień), zobaczył jak uciekają, czerwony namiot, pusty, zamach jak nic. Po krótkiej wymianie uwag decydujemy się zawrócić i wyjaśnić oficerom całą sprawę. W końcu tak szybko z Oregonu nie uciekniemy, na liście mamy Crater Lake i żaden pościg tego nie zmieni. Po cichu zajeżdżamy do campu, na szczęście po policji ani śladu. A skoro tak, to jedziemy dalej, na południe....
Zajeżdżamy do miasteczka Bend, Wiktor targuje się z Hindusem w rejestracji motelu 6 (nie pamiętam, czy skutecznie), i, niestety, dzisiejszej nocy w harcerzy już nie zabawimy.



Trasa, dzień 6 (ok. 225 mil)


View Larger Map

11/22/2007

14/10/07 Crater Lake

Pomimo silnych wrażeń sprzed kilku godzin, wyruszamy bez większych problemów. Mgła. Na polach dookoła drogi porozwieszane jakieś polityczne bannery.

Pniemy się na wulkan, by zobaczyć wzór błekitu- Crater Lake - jezioro, które jest centralnym punktem odwiedzin Crater Lake National Park. Tafla jeziora znajduje na wysokości 1883 m n.p.m. Dla porównania, Morskie Oko leży prawie 500 m niżej. Park może mało efektowny w porównaniu z tym, co nas czeka w Kaliforni i Nevadzie, ale...
Crater Lake to amerykański odpowiednik zdarzeń, jakie miały miejsce w wielu częściach świata, w tym na greckich Cykladach - na archipelagu wyspy Thira, którą uznaje się za pozostałość po Atlantydzie. Ogniwo łączące wszystkie te punkty jest natury geologicznej - chodzi i kalderę.
Materiał wideo, który przedstawia przebieg powstania Crater Lake:



Nie wspomniano tutaj o małej wysepce wynurzającej się z jeziora, Wizard Island. To pozostałość wulkanu. W zalanej wodą kalderze wulkan wciąż był aktywny, wypływające warstwy lawy nakładały się i wyczarowały ów kopiec.
Godnym polecenia jest bogato wyposażone - i oczywiście interaktywne - muzeum, gdzie możemy wybierać i oglądać kolejno procesy z zakresu geologii/wody/flory/fauny. Trzeba oddać Amerykanom, że element interakcji z turystami w Parkach Narodowych dopracowali wzorowo. Już teraz polecam post z 21 października, gdzie można zobaczyć Darka z Wiktorem nad wielką planszą jakiegoś kanionu ;)

Wiktor na wulkanicznym śniegu

Jako jedno z najczystszych i najgłębszych (597 m, Morskie Oko jest ponad 10 razy płytsze) jezior Ameryki Północnej oczarowuje wspomnianym już błękitem. Tworzą go wyłącznie opady deszczu i śniegu. Można powiedzieć, że od strony lądu jezioro jest całkowicie zamknięte. Rekordową przejrzystość wód zanotowano w 1997 roku, sięgała ona ponad 43 metry! Jak można się domyślić, wszelkie pluskanie w wodzie jest zabronione.

Kierujemy się ku Kalifornii. Wysokość tracimy bardzo szybko, krajobraz zmienia się błyskawicznie, temperatura również. Obfite lasy Oregonu już za nami, dominują krzewy i sucha roślinność. Robi się duszno. Robimy krótką przerwę i zwiedzamy wschodni brzeg Upper Klamath Lake.

Jezioro Upper Klamath

Zjeżdżamy z autostrady na drogę lokalną, kierujemy się na jesienny, powulkaniczny Lassen Volcanic National Park. Mijamy podniszczone chałupy i farmy. Trzymamy się malowniczej drogi 89/44, aż do Lassen National Forest. Humor dopisuje, walimy sobie sesje zdjęciową na zapomnianej highway.


Wobec gigantów Kalifornii jak park sekwoi, czy skały Yosemite, Lassen stoi na poboczu szlaku turystyki. Z wyżyn wygląda jednak imponująco.

Lassen National Forest

Na autostradzie po parku łapiemy "zająca" i jedziemy za nim z prędkością 80/90 mil na godzinę. Za Lassem skręcamy do malutkiej mieściny na zakupy, gdzie tubylcy patrzą na nas jak na kosmitów. Kierujemy się na południe, by podjechać jak najbliżej miasteczka Bodie. Przekraczamy granice z Nevadą, mijamy rozświetlone Reno, drugie po Vegas centrum kasyn w Nevadzie. Niezły widok. Jest już późno, znowu bardzo zimna noc. Jedyny czynny motel niedaleko Bodie, to drogi punkt spod patronatu AAA. Chcemy Motel 6. Odpuszczamy i jedziemy kolejne kilkadziesiąt minut. Szlag nas trafia. Zmęczenie spore, głód duży, irytacja ogromna z powodu braku motelu. Do tego Damian jest za kółkiem cały dzień. Po spięciu w Seattle i sporach dzień później, za punkt honoru przyjał sobie bycie kierowcą przez całą dzisiejszą trasę. I mamy za swoje. Trafiamy na Motel 6 tuż przed wjazdem do Yosemite National Park. Jak się można domyśleć, wyszliśmy stratni - cena ta sama co w AAA. Na osłodę mamy trio szopów, które kręci się przy naszym samochodzie.




Trasa, dzień 7 (ok. 660 mil):


View Larger Map

11/21/2007

15/10/07 Bodie/Yosemite National Park

Rano wracamy obejrzeć szczątki ghost town, czyli miasteczka "ducha" - Bodie.


Kilka kilometrów po utwardzonej piaszczystej drodze, potem po dziurach i kamieniach. Mamy szczęście być jednymi z pierwszych turystów wjeżdżających na obszar miasteczka.
Poranne Bodie to jedno z trudniejszych miejsc do zamieszkania. W październiku wieje dość zimny i porywisty wiatr z północy o zimie szkoda mówić.


Nikt normalny nie założyłby tu osady, chyba że przyciągnąłby go jakiś cud natury. Miasteczko schowane jest w kotlinie górskiego pasma Wassuk Range, wschodniej części Gór Nevady (Sierra Nevada). Jeśli weźmiemy bardziej praktyczną mapę, to zobaczymy, że Bodie leży na południowym skraju obszaru określanego jako Sierra Nevada Gold Fields (Złote Zagłębie Gór Nevady), rozciągające się od Feather River na północy po American River na południu.
Wiadomo więc o jaki cud natury tu chodzi. U szczytu kruszcowej koniunktury mieszkało tam nawet do 10 tysięcy ludzi. To jedno z największych miasteczek Old Westu. Co z niego pozostało? Po Chińczykach, którzy mieli tu własne chinatown - płat pustej łąki. Po banku - drzwi z framugą. Najlepiej utrzymaną ruiną jest oczywiście sklep z pamiątkami.
Miasteczko jest dość rozległe. Polecam interaktywną mapę miasteczka, w którym stan dzisiejszy porównano z jego odpowiednikiem sprzed wieku.
Jedziemy z powrotem na południe, do wschodniego wejścia Yosemite National Park. Nie mamy konkretnego planu na Yosemite. Jest tego tyle, że nie wiemy gdzie jechać. Podobnie jak w Yellowstone, zaczynamy od północy, które na dłuższy pobyt dostępne jest tylko dla skautów posiadających odpowiednie zezwolenie (kwalifikacje). Jedziemy na spotkanie dwóch wodospadów Tueeulala i Wapama w dolinie Hetch Hetchy, a zastajemy jedynie ich ślady i wielki zbiornik wody. Fajnie. Wracamy na południe, znaleźć dwóch największych bohaterów parku, "Kapitana" i "Połowę Sklepenia" (Half Dome) (tłumaczenie własne). Historia imion tworzących mapę Yosemite Park jest nierzadko zawiła. Nazewnictwo jest takim samym polem walki pomiędzy kolonizatorami a Indianami (politycznie poprawnie -
natives jak całe ziemie Stanów. Po historię innych imion odsyłam do tego słownika.

Kapitan jest ucieleśnieniem wspinaczkowych marzeń. Albo na odwrót - on te marzenia wykreował.
W przypadku Half Dome, piękno tegoż uzasadnione jest przede wszystkim jego profilem (stoi po prawej). My zobaczymy go
en face z szerokiej polany w Dolinie.


Do doliny wjechaliśmy idealnie - zachód słońca tuż tuż. Tłum ludzi nad Merced River szykuje się do skadrowania Kapitana przy zachodzącym słońcu. Pełno statywów, i wszelkiego rodzaju sprzętu fotograficznego. Całość wygląda po prostu niesamowicie. Trudno opisać piękno, które pełnię ukazuje człowiekowi w milczącej kontemplacji. Polecam dzieła jednego największych amerykańskich fotografów - Ansela Adamsa. Jego czarno białe fotografie parków narodowych zapierają dech nie mniej niż sama przyroda.

W centrum parkowej wioski zagadujemy rangera, chcemy wiedzieć gdzie się podział Wapama i jak dojść do wodospadu Yosemite. Ranger oświeca nas mówiąc, że w tym żadnego wodospadu nie zobaczymy. Opady były mizerne i po wodospadach zostały tylko ich cienie na skałach. Nie zobaczymy największego na północnym kontynencie Yosemite Falls. Niech to szlag...

Wyjeżdżamy z Yosemite po zmierzchu. Warto przypomnieć, że mamy dzisiaj poniedziałek - drugi po niedzieli dzień rozgrywek ligi NFL. Dzisiaj mecze rozgrywane są w czasie "prime time", ok 20.oo-22.oo. (W niedzielę grają za to prawie przez cały dzień, jeśli weżmiemy pod uwagę wszystkie strefy czasowe). Po wsiach krążą patrole policji. W pewnym sensie można mówić o cotygodniowej policyjnej akcji "monday footbal"...

Dokujemy w mieście Fresno. Plan tripu przewidywał tzw. dzień wolny, krótką regenerację. Zmieniamy program. Wpadniemy w odwiedziny do Generała Shermana, by potem pognać ostro w górę, i próbować dojechać na noc do San Francisco.



Trasa, dzień 8 (ok. 250 mil):


View Larger Map

11/20/2007

16/10/07 Sequoia National Park

Sierra Nevada. Bariera klimatyczna, oddzielająca urodzajną "Amerykę Ameryki" - Kalifornię od Wielkiej Kotliny pustynnej Nevady. Między masywem High Sierra a górami Diablo Range rozciąga się wielka dolina San Joaquin Valley, która jest darem dla plantatorów wszelkich owoców i warzyw. Przejeżdżamy przez pas plantacji i dojeżdżamy do lasów Sequoia National Park, które wraz z położonym tuż nad nim Kings Canyon National Park tworzą wielki rezerwat ogałęzionych gigantów. Drogą, którą będziemy jechać będzie Shermans Road, przemianowana dalej na Generals Highway, zawiezie nas do największych z tych olbrzymów. Pogoda, niestety, pogarsza się, i to diametralnie. Na wysokości Parku przechodzi właśnie front z zachodu. Im wyżej w góry, tym zimniej. Chmury drapią o korony drzew i pod kopułą mgły zamykają nas z tymi gigantami niczym w prehistorycznym czasie. Jadąc samochodem widzimy tylko grube pnie sięgające rozrzedzonej bieli. Za pierwszy przystanek wybieramy obszar zwany Redwood Mountain Grove, największego gaju sekwoj na świecie.. Zjeżdżamy nieludzko wyboistą "czarną" drogą wgłąb lasu i mamy okazję połazić między drzewami. Znajdujemy też połamane i spalone pnie. Wracając na główną drogę o mało nie dochodzi do dramatu. Do Redwood wjeżdżają wielgachnym landroverem jacyś Meksykanie, brakuje kilku sekund do stłuczki. Mamy szczęście, wszyscy cali. Jadąc dalej w dół autostradą Generała (mapka pdf) docieramy do głównego punktu wycieczki. Generał Sherman. Wiek - 2,300 - 2,700 tysięcy lat. 83,8 metra wysokości. Pojemność pnia - 1487 metrów sześciennych. Sherman jest największy, jeśli bierzemy pod uwagę właśnie ten parametr, a nie jego wysokość. Najwyższą sekwoją jest z kolei Hyperion, rosnący w Redwood (115m). Imię "Sherman" - po żołnierzu - trochę niefortunne.

Oto William Tecumseh Sherman (źródło: http://www.sonofthesouth.net):

Poza wojną secesyjną, W. T. Sherman wsławił się jako biały "najeźdźca" i głównodowodzący wojsk skrupulatnie wybijających rdzennych mieszkańców Ameryki. Sekwoje, innego rodzaju natives, padły ofiarą ironii losu.

Ciekawa historia kryje się za problemem regularnych pożarów, z którymi uparcie walczyli kalifornijscy
firefighters. Okazało się, że pożary są niezbędne Shermanowi i spółce do przetrwania. Nasiona sekwoi wytrzymują wysokie temperatury, które z kolei okazują się śmiertelne dla ich rywali, walczących z gigantami o swoje miejsce w lesie. Strażacy zrozumieli, że "naturalne" przeciwieństwa jak las i ogień mogą ze sobą żyć w symbiozie. Co więcej, nie ma się co martwić o dorosłych przedstawicieli Sequoia sempervirens. Wiele z nich ma całkowicie przepalone pnie i w ogóle im to nie przeszkadza...

Sherman otoczony jest dookoła drewnianymi deptakami. W głębi skweru znajduje się zarys jego przekroju. Robi wrażenie.


Ponieważ jest nieludzko zimno i wilgotno, zwijamy się z tego prehistorycznego lasu dość szybko. Zjeżdżamy serpentynami na południe, warunki trudne - deszcz, mgła. Nagrodą za udany slalom jest uchwycony przez Wiktora piękny widok doliny San Joaquin i gór, po których sunie front.


Kierujemy się na zachód, do zapchanej wielkimi tirami autostrady Interstate 5. Teraz prosto na północ, do San Francisco. Wygląda na to, że będzie gładko, 5-tka to prosta linia, kilkuset milowa patelnia prowadząca prosto do metropolii. Robi się ciemno.
W pewnym momencie zderzamy się z widmem.
Z początku czuliśmy jakiś dziwny zapach, jego ślad, więc żeby się tego pozbyć, otworzyliśmy okna...kilkusekundowy szok. Nie da się opisać. Tsunami smrodu. Minęliśmy to tak szybko, jak to było możliwe. Po wielu dniach, po przyjeździe do Polski, sprawdziłem: Cowschwitz (punkt D na dzisiejszej mapie). Wielka umieralnia bydła (3.2 km2) autorstwa Jacka Harrisa (co jest tylko malutką częścią jego ogromnego (57km2) rancza, na którym uprawiany jest m.in. czosnek, pomidory, granaty...), zaopatrująca m.in. fast-foodową sieć In-N-Out, sławną za umieszczanie na swych opakowaniach odnośników do wersetów Biblii, np. ten (Księga Apokalipsy Św. Jana). Cowschwitz, największy dostawca wołowiny na Zachodnim Wybrzeżu. 100 000 sztuk bydła. Co najmniej. Jeśli ktoś ma dylemat, czy
penize nesmrdi, to Harris Ranch jest najlepszym miejscem na tego typu rozważania. Dwie przykładowe interpretacje: pierwsza, lub druga. Mieszkańcy niedalekich mieścin (np. Huron) wyrażają się o sławnym smrodzie w rozbrajający sposób: "You can't do anything about it. So we got to smell it." ("Nic na to nie poradzisz. Musimy to wąchać").

Tłuczemy się piątką kilka godzin, wliczając w to przerwę na Mac'a (idealne zwieńczenie doświadczenia z Cowschwitz...) i zakupy, oczywiście Wallmart. Nie możemy rozszyfrować problemu śwateł w naszym hyundaiu. Co jakiś czas z naprzeciwka walą nas po oczach długimi światłami, choć za każdym razem jechaliśmy z krótkimi. Wersje są dwie - albo są źle ustawione, albo tył samochodu podnosi przód wozu do góry i tym samym i kąt padania świateł. Trudno, inni muszą trochę pocierpieć.

Do obrzeży SF dojeżdżamy ok 3.oo w nocy, zatrzymujemy się na rest area. Jutro Golden Gate.



Trasa, dzień 9 (ok. 390 mil):


View Larger Map