11/23/2007

13/10/07 Oregon

13 października. Przed nami długa trasa w kierunku kraterowego jeziora. Dzień rozpoczynamy późno (odsypiamy maraton z Seattle) ale za to pełną gębą - wciągamy prawdziwie amerykańskie śniadanie w restauracji Denny's, poleconej przez Wiktora. Zapchani penkejkami, bekonem i innymi smakołykami uderzamy na południe. Zatrzymujemy się na chwilę w Salem, stolicy Oregonu. Sami nie wiemy dlaczego. Dla fanów kinematografii: tu, w Salem, w Oregon State Hospital, Milos Forman kręcił adaptację Lotu nad kukułczym gniazdem Kena Keseya.



Znikamy z Salem, wjeżdżamy do jednego z centrów handlowych. Późnym popołudniem kierujemy się głębiej w Oregon. Przecinamy łańcuch Gór Kaskadowych (Cascade Mountains), należących do "Pacyficznego Pierścienia Ognia".




Naszpikowany wygasłymi wulkanami pas, rozciąga się od północnej Kalifornii, przez Oregon, Washington, aż po Kanadę. Gęsto zalesiony, przepiękny rejon. Dla ciekawostki, to właśnie po tych lasach biegał najsławniejszy wietnamski 'drifter' amerykańskiego kina, niejaki John Rambo.




Natrafiamy na tamę nad jeziorem Detroit. Pokaźna, choć my liczymy rzecz jasna na prawdziwy tamowy show, który stoi pod Las Vegas...

Powoli zaczynamy szukać jakiegoś campingu. Uparliśmy się, ze ruszymy z dna bagażnika nasz namiot. Czas najwyższy. Drogą prób i błędów zajeżdżamy do jakiegoś luksusowego kompleksu, chyba gdzieś w Black Butte Ranch w hrabstwie Sisters. Informacji o polu namiotowym zasięgamy w największym hotelu na ranczo, jakimś drewnianym pałacu, którego wnętrze ryzykownie balansuje z kiczem. W rejestracji spotykamy zblazowanego młodzieńca, który udawał, że stara się nam jakoś pomoc. Gdzieś wydzwania, szuka w papierach, ostatecznie rozkłada ręce. Wiktor skwitował gościa, że ma fajną i ciepłą posadkę, po czym się zwinęliśmy. Dla zainteresowanych wakacjami w rancho mapka (pdf).

Wymarzony kemping znajdujemy kilkanaście mil dalej. Jest to komórka sieci kempingowej z rodziny KOA. Co ciekawe, na oficjalnej stronie firmy nie udało mi się znaleźć tego punktu...
Jest grubo po 21.oo, w budce wjazdowej oczywiście już nikogo nie ma. Na szczęście notatka dla nocnych drifterów: kasę należy uiścić w momencie wjazdu..., a wiec wrzucić odliczoną kwotę do garnuszka wraz z wypełnionymi formularzami i zgłosić się nazajutrz rano. W porównaniu z pokojem w sieciowych motelach, ceny nie są zbyt konkurencyjne. Trochę bezczelnie, ale decydujemy się wbić na pole "na pusty garnuszek", z perspektywą zapłacenia rano. Wybieramy sobie najlepszą kępkę trawy pod namiot, wybór trafia (nieświadomie!) na nr 13.
Losujemy kto w samochodzie, kto w namiocie (ja z Wiktorem bierzemy namiot), rozbijamy się. Wrzucamy tam kilka rzeczy, Wiktor w sumie wszystko, co najważniejsze. Uspokojeni siadamy "do stołu" - drewnianej ławy i jemy późną kolacje. Jest cholernie zimno, przy gruncie jakieś 5 stopni Celsjusza. Kanapki zimne, woda zimna. Wcinamy wspaniałe amerykańskie białe pieczywo tostowe (30 centów paczka) i nagle słyszymy dziwne syczenie. Oświeca nas, że włączyły się polewaczki trawy. Naturalne, to porządny campground. Włączyły się też na naszym placu, w końcu nikomu nie zgłaszaliśmy naszego wjazdu, tym bardziej "rezerwacji" 13tki. Jedna polewaczka waliła wodą prosto w namiot (oczywiście zostawiliśmy go otwartym), druga była pod namiotem. Biegamy jak durnie po trawie, ciemno, zimno, beznadzieja. Namiot zalany konkretnie, robi się cyrk. "Co teraz?" "Sp...lamy stad" - rzuca Wiktor. Co jak co, ale on jedyny miał pierwszeństwo opinii - w końcu to jego śpiwór przyjął na siebie całe zło... Oczywiście zgadzamy się. W amoku, manatki pakujemy byle jak, wyjeżdżamy. W cholerę z namiotem. Darek za kółkiem przegina z prędkością, w samochodzie stan euforii miesza się ze złością na mokre spodnie i na całokształt. Walimy na południe, zgodnie z azymutem. Nagle widzimy i słyszymy policyjnego koguta. Z przeciwka mija nas policja, no i robi się psychoza: ktoś widział, słyszał obcokrajowców (pewnie Rosjanie...- wielu jankesów z małych miasteczek ma zimną wojnę głęboko w pamięci i żyje nią po dziś dzień), zobaczył jak uciekają, czerwony namiot, pusty, zamach jak nic. Po krótkiej wymianie uwag decydujemy się zawrócić i wyjaśnić oficerom całą sprawę. W końcu tak szybko z Oregonu nie uciekniemy, na liście mamy Crater Lake i żaden pościg tego nie zmieni. Po cichu zajeżdżamy do campu, na szczęście po policji ani śladu. A skoro tak, to jedziemy dalej, na południe....
Zajeżdżamy do miasteczka Bend, Wiktor targuje się z Hindusem w rejestracji motelu 6 (nie pamiętam, czy skutecznie), i, niestety, dzisiejszej nocy w harcerzy już nie zabawimy.



Trasa, dzień 6 (ok. 225 mil)


View Larger Map

0 comments: